Spotkaliśmy się przy okazji koncertu w Mrągowie. Nasz rozmówca okazał się bardzo sympatyczny, miał dużo do powiedzenia i najważniejsze — mówił ciekawie. Z Jackiem Polakiem, a właściwie Mr Pollackiem rozmawiał Marek Szymański.
— Oficjalnie grać zacząłem w 1980 roku. Pierwszą gitarę, jakieś „pudło” Defila, dostałem od mojej mamy na urodziny. Trzy dni później podpiąłem się pod stary gramofon Bambino i tak to się zaczęło. Za tydzień grałem „Dom wschodzącego słońca”. Tak, kombinowałem już wtedy z rockiem, jakieś Claptony, te sprawy.
— To był pierwszy mój zespół. Powstał mnie więcej w momencie kiedy skończyłem podstawówkę i szedłem do szkoły średniej, a rozpadł się w 1987-88 roku, jak porozjeżdżaliśmy się na studia. Zaraz potem z moim bratem zaczęliśmy kombinować z Mr. Pollack.
— Był, był, ale mieliśmy trochę „szczawikowe” podejście do grania. Mocno popierali nas wtedy panowie z OMPP (Ogólnopolski Młodzieżowy Przegląd Piosenki - dop. red.), którzy znaleźli nam wokalistę. To był fajny facet, ale im się podobał, nam nie. Mieliśmy swojego kandydata do śpiewania, Darka Karpińskiego, który był z nami od początku. Byliśmy już w drugiej dziesiątce zespołów w ogólnopolskim przeglądzie i podobno przymierzali nas do finału. Tylko, że my postawiliśmy na swoim i zmieniliśmy wokalistę. Na tego, którego oni nie cierpieli. I to był właściwie koniec tej naszej kariery (śmiech).
— Możliwe, ale ja nie słuchałem Borysewicza za wiele. Być może mieliśmy podobne spojrzenie, muzyczny smak. Jednak jego fanem nigdy nie byłem. Dopiero kiedy pojawił się projekt Jan Bo. Raczej byłem fanem Gary Moore'a. Kiedy byłem młody to się na nim wzorowałem. Później był Steve Vai. Ktoś mi przyniósł jakąś płytę Davida Lee Rotha z Vaiem na gitarze. Wszystkie solówki z nimi „jechałem” po kolei (śmiech), aż usłyszałem Yngwie Malmsteena i album „Trilogy”. To był dla mnie kosmos. Wtedy nikt tak w Polsce jeszcze nie grał. Ta trójka to mikstura moich inspiracji. Chociaż cenię też Satrianiego, za szczerość.
— Ona była we mnie w zasadzie od początku. Mieliśmy, a w zasadzie mamy, wujka księdza. Kiedy mieliśmy po 5-6 lat zapraszał mnie i Grześka na plebanię. Miał tam jakąś starą fisharmonię i tak sobie na niej pogrywałem czasami. Jako małe dziecko dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak muzyka klasyczna i mimochodem zacząłem jej słuchać. Rozmarzyłem się, by zagrać coś takiego, ale na bardziej nowoczesną nutę, z większą ekspresją i z tzw. kopem. Udało mi się te marzenia spełnić po latach kiedy z moim bratem byliśmy w Emiratach.
— Byliśmy na kontrakcie w Abu Dhabi. Graliśmy w klubach dla Amerykanów, którzy tam pracowali. Uczyliśmy się grać wszystko, co oni mogliby znać, Claptona, Bad Company, etc.
— Mieliśmy po 6-7 lat kiedy tam trafiliśmy. Uczył nas śpiewu, ale bardziej pod kątem chóru. Chodziliśmy codziennie na zajęcia i chyba to nas ukształtowało. Chociaż mój brat zaczął grać cztery lata później ode mnie. W 1984 roku założył swój pierwszym zespół (Graal - dop. red.). Grześ jest laureatem 3. nagrody międzynarodowego konkursu perkusyjnego Dubai Drum Off 2011, no i wspiera mnie w Mr Pollack kosztem dobra swojej rodziny od trzydziestu lat. Poza tym jest też aranżerem i producentem większości naszych utworów.
— To dlatego, że dziadek wychowywał nas na krowim mleku (śmiech). Najpierw byłem trampkarzem Stali Mielec, dostawałem nawet dyplomy dla najlepszego piłkarza. Potem było to judo, którym zaraziła nas nasza siostra.
— Ten zwrot pojawił się kiedy wydaliśmy płytę „Manhattan-One”. Wymyślił go nasz wydawca. Taka trochę bzdura wyszła, bo przecież Paganini był też gitarzystą (śmiech).
— Tak się w moim życiu ułożyło, że mogę żyć z grania. Wszystko mam właściwie z muzyki. Widocznie Bóg dał mi te rzeczy, bym mógł na nich zarabiać. Coś tam może i jest, bo inaczej by mnie dawno ze sceny przegonili (śmiech).
— Nie, nie. Jestem chrześcijaninem, wiesz — komunia święta, spowiedź raz w miesiącu (śmiech). Staram się zgłębiać to prawdziwe chrześcijaństwo, biblię, początki, szczególnie ojców pustyni. To co teraz widzę, te wszystkie ornamenty, bogactwa — tego w biblii nie odnajduję. Wpoił nam to nasz dziadek, który był filozofem, Nienawidziała go za to cała wieś. Pokazał nam świat bez pudełek i szufladek. Ten świat jest dla nas jednością.
— No widzisz, jakoś nam się to udaje. Pierwszą płytę „Qń” wydała nam w 1991 roku firma Loud Out Records Andrzeja Mackiewicza. Następne albumy wydawaliśmy albo z przyjaciółmi, albo sami. Płyta „Black Hawk” pojawiła się dzięki firmie Sikorsky Aircraft, produkującej helikoptery, a potem Metal Mind zmienił okładkę i wydał ją ponownie. Nie chcemy być od nikogo zależni i uwiązani, dlatego nasz najnowszy album wydamy sami.
— Macie tu kilka fajnych miejsc do grania, ludzie są wrażliwi i wiedzą o co chodzi. Na pewno będziemy tu wracać.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez