Bez świadomości kim jestem - gdzie jest moje miejsce?

2019-12-03 18:23:58 (ost. akt: 2019-12-11 15:17:59)
Kultura 6 grudnia 2019
Od lewej: Łukasz Barczyk, Irena Telesz, Ewa Pałuska-Szozda, Grzegorz Gromek

Od lewej: Łukasz Barczyk, Irena Telesz, Ewa Pałuska-Szozda, Grzegorz Gromek

Autor zdjęcia: Łukasz Czarnecki-Pacyński

„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy, w reżyserii Łukasza Barczyka, to opowieść o dojrzewaniu do miłości, czasem możliwej dopiero po odejściu bliskiej nam osoby. Kolejna premiera Teatru im. S.Jaracza w piątek 6 XII.

Jest ten spektakl opowieścią o synu, który sprząta mieszkanie po zmarłej matce. I obcując z tym mieszkaniem, z przedmiotami, które zostawiła, próbuje zrobić to, z czym miał problem przez większość życia – czyli pokochać ją.

— Przyświecała mi historia człowieka, którego znałem, który dopiero po śmierci swojej matki powiedział: „Wiesz co? Teraz mogę ją kochać” — mówi reżyser Łukasz Barczyk. — To jest opowieść o tym, jak człowiek przechodząc przez ten trudny proces żegnania się i czyszczenia swojego życia z tego, co pozostało po matce, powoli odtwarza – krok po kroku – jej życiorys. I wtedy zaczyna rozumieć ją, jej motywacje i siebie w tym. Odkrywa swoją tożsamość za pośrednictwem właśnie tego kontaktu z matką, aż staje się gotowy do zaakceptowania jej i przyjęcia do serca. I pokochania.

A jednocześnie jest to opowieść o polskich inteligentach z pokolenia kontestatorów lat 60’ i o ich synu, teraz już czterdziestoparoletnim.
— Poprzednie pokolenia tej zasymilowanej rodziny żydowskiej przeżyły holokaust, potem rok 1968 i teraz ten niemłody już człowiek spotyka się z jakimś dziedziczonym lękiem, który albo nabyła zapewne jeszcze jego matka i przekazała mu w genach, albo sam nabył go w ciągu życia — dodaje Barczyk. — On mówi: jestem Polakiem, takie mam korzenie, tak zostałem naznaczony przez los i próbuję zrozumieć nie tylko siebie. Także świat, w którym żyję i wszystko to, co wpływa na mnie, i co ze mnie wpływa na świat. W tym sensie to jest spektakl tożsamościowy – rozmawiamy tutaj o jaźni, o duszy, a nie o tym, czy mamy taki, czy inny paszport.

Ewa Pałuska-Szozda odgrywa w tym spektaklu osiem kobiet, które pojawiają się w życiu bohatera i z którymi on sobie ewidentnie nie radzi. — To znaczy on sobie w ogóle nie radzi z kobiecością, ma z nią problem poprzez pryzmat swojego dzieciństwa i tego, jak na niego działała jego matka. Te kobiety, które odgrywam, nie są fajne. One są potworami, ponieważ on widzi kobiety właśnie tak. Pokazaliśmy tutaj prostymi zabiegami, z różnych stron, jak on odbiera rzeczywistość, poprzez kobiety. On może tak właśnie widzieć je, poprzez swój lęk. To wszystko znajdzie swoje uzasadnienie, kiedy prześledzimy relację syna z matką.

Bohatera gra Grzegorz Gromek: — To nie do końca jest spektakl o umieraniu. W każdym razie nie tylko o umieraniu. Ono jest tam gdzieś na drugim albo trzecim planie. Nie można w dwóch zdaniach sformułować, o czym jest ten spektakl. Na pewno jest opowieścią obyczajową o jakimś przyjrzeniu się tej tożsamości, która była wypierana, tej zasymilowanej rodziny żydowskiej. O lęku przed przyznaniem się do swojego pochodzenia, o tym w jaki sposób rodziny żydowskie były traktowane po wojnie – i są nadal. Skąd się to bierze. To bardzo zależy od widza, co on będzie chciał zobaczyć w tym przedstawieniu.

Rolę matki powierzył reżyser Irenie Telesz: — Matka bohatera jest kobietą w moim wieku, utożsamiam się więc z tą matką żydowską, żyjącą w PRL-u. Drugiej takiej aktorki w tym wieku nie ma w tym teatrze i jeżeli w jakimś spektaklu jest mowa o śmierci i odchodzeniu, to na kogo wypadnie, jak nie na mnie? Przyjmuję to, a potem wstaję i idę tańczyć na stole. Taki jest los aktora.

Łukasz Czarnecki-Pacyński
l.czarnecki@gazetaolsztynska.pl

Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB